06 grudnia 2014   sobota

 

      Kolejna noc spędzona w autobusie. Z punktu widzenia finansowego ma to zalety, hotel jest podczas takiej nocy wliczony w cenę biletu autobusowego. Różnie bywa z możliwością wyspania się, dziś było dobrze. Dojechaliśmy do Cuzco już po świcie. Szymek wczoraj zasięgał porad od mieszkającego tutaj kolegi, więc prosto z terminalu, zaczepiani przez licznych taksówkarzy, poszliśmy piechotą w kierunku dzielnicy, gdzie można w miarę tanio (Cuzco jest generalnie drogie) wynająć pokój. Udało się to dosyć szybko, za rozsądną cenę i z niezależną łazienką. Zaraz potem śniadanie przy tej samej ulicy. Herbata z koki - liście wsypane bezpośrednio do szklanki i zalane wrzątkiem.

    

 

 

     Zwiedzanie miasta. Cuzco (można też znaleźć nazwę Cusco) - stolica imperium Inków. Typowo inkaskich budowli w samym mieście już niewiele pozostało. Sporo budynków kolonialnych, czasem mieszanych. Hiszpanie nie burzyli "w czambuł" wszystkiego, często wykorzystywali zbudowane przez Indian obiekty. Wieczorem będziemy w  kościele zbudowanym na inkaskich fundamentach. W mieście brak wysokiej zabudowy, urokliwe zaułki i uliczki. 

    

 

     Po kawie w "Starbucks" (w Madrycie odkryłem, że w tym lokalu kawa najbardziej przypomina tą, którą piję w domu) idziemy na jedno ze wzgórz, w kierunku figury Chrystusa. Po opowieściach z Limy spodziewam się, że pójdziemy pomiędzy fawele, slumsy. Jednak nie - na wzgórzach są normalne domy, często lepiej wyglądające niż te w centrum. Już na szczycie droga biegnie skrajem gaju oliwnego. Do miasta wracamy inną drogą. Jak się okazuje, niechcący znaleźliśmy się na terenie ruin inkaskiej fortecy Sacsayhuaman, do której wstęp jest za odpowiednią opłatą przez bramę wejściową u podnóża tego wzniesienia. Być może Peruwiańczykom nie przyszło do głowy, że jakiś gringo będzie się "styrmał" piechotą taki kawał drogi...

 

      Obiad jemy z archeologami z północnego Peru, przyjaciółmi Szymka. Juan Carlos i Ofelia pracowali kiedyś z Szymkiem w kopalni w Arequipie. Teraz działają w okolicy Cuzco.

 

    Po obiedzie rozdzielamy się - Szymon ma szansę na odpoczynek ode mnie w towarzystwie przyjaciół (szczerze go podziwiam - już tyle czasu praktycznie 24 godziny na dobę ze mną), ja na samotny spacer po mieście. Siedząc na głównym placu Cuzco (naturalnie Plaza de Armas) dostrzegam polską flagę przypiętą do roweru prowadzonego przez brodacza w kapeluszu. 

Błyskawicznie jestem przy nim. Rafał. Człowiek, który od kilku lat podróżuje na rowerze. Dotarł tutaj przez Europę, całą Afrykę i część Ameryki Południowej od strony Ekwadoru. Na razie zmierza w stronę Argentyny, czas pokaże, co dalej. Obok drugi Polak, Jacek. Jeszcze nie wiem, że to nie jakiś tam Jacek. W internecie doczytam, że to człowiek, który od lat zbiera na ulicach Limy bezdomne dzieci i tworzy im dom. Dwie takie postaci naraz. Nieprawdopodobne, a jednak. Udajemy się na miejsce pracy Rafała - pobliską uliczkę. Od kilku lat żyje on z koncertowania na ulicach miast, które przemierza. Gitara, harmonijka ustna na specjalnym uchwycie i jeszcze grzechotka w sandale. I jak śpiewa!

Po chwili zjawia się Gosia, dziennikarka z Opola, znajoma Jacka. Robi wywiad z Rafałem (mam nadzieję, że uda mi się to kiedyś usłyszeć). Stoimy na ulicy i słuchamy koncertu. Szymek dzwoni i pyta, gdzie jesteśmy. Odczytuję mu nazwę ulicy z tabliczki, ale nie znając miasta chłopak nie wie, gdzie mnie szukać. Skąd ja mam wiedzieć - trzy uliczki od głównego placu byłem już "zgubiony na amen". Oddaję telefon stojącej opodal policjantce - po hiszpańsku na pewno się dogadają. Później Szymek to komentuje "wystarczyło cię zostawić na godzinę samego a już mam telefon z policji...". Dociera do nas dosyć szybko. Umawiamy się na spotkanie wieczorem.

      Jutro niedziela, Machu Picchu. Raczej nie będzie szans na Mszę Św. Kombinujemy, że podobnie jak w Polsce powinny być Msze sobotnie o godz. 18 wieczorem. Wybieramy kościół Dominikanów. Na miejscu są już Jacek z Rafałem. Oczywiście nic nie rozumiem po hiszpańsku, ale sama Msza początkowo wydaje mi się trochę dziwna - kompletnie niczego nie kojarzę. Czy my aby na pewno jesteśmy we właściwym kościele? Później wyjaśnia się, że najpierw były Nieszpory a dopiero po nich normalna liturgia.

    Okazuje się, że Rafał akurat dziś kończy czterdzieści lat. Jak nie uczcić takich urodzin, w takich okolicznościach? Udajemy się do lokalu znanego wcześniej Jackowi. Rafał ma z sobą gitarę i oczywiście robi z niej użytek. Niestety właściciel lokalu prosi o ciszę. Akurat dziś jest wieczór przedwyborczy, zakaz sprzedaży alkoholu. Prowadzi nas do zaprzyjaźnionego lokalu, z którego dźwięki nie wydostają się na ulicę. Tam miejscowi Quechua i Aymara mają możliwość posłuchania ballad SDM, Stachury ale też piosenek z innych części świata. Niezwykłe spotkanie,  czas ucieka zbyt szybko. Około północy rozsądek każe jechać do hotelu - jutro też jest dzień. Kupione już wcześniej wejściówki oraz najdroższe bilety kolejowe świata (tak piszą o biletach na Machu) nie pozwalają na zmianę planów. Wrażenia z kilku ostatnich godzin sprawiają, że brak wody w łazience nie wydaje się wielkim dramatem. Wykąpiemy się rano.