07 grudnia 2014   niedziela

 

   Kilka dni temu, już po zakupie biletów, prognozy pogody na dziś były bezlitosne: na Machu Picchu ciągłe opady. Bezchmurne niebo za oknem budzi nadzieję a woda, która w nocy powróciła do łazienki ustawia nam dobry nastrój. Szybka kąpiel, pakowanie plecaków. O piątej rano jesteśmy na ulicy. Niestety taksówkarza zamówionego wczoraj nie widać. Czekamy dziesięć minut i łapiemy inną taksówkę, których pomimo wczesnej pory nie brakuje. Musimy dotrzeć do Poroy, miasteczka z którego wyruszają pociągi. W zasadzie nie ma możliwości dotarcia tam w inny sposób. Można piechotą, w zorganizowanej grupie, ale to opcja jeszcze droższa i wymagająca niezłej kondycji - trzy dni wędrówki po górach wysoko ponad poziomem morza. My kupiliśmy najtańsze bilety - 75 dolarów od osoby w jedną stronę. Najdroższe kosztowały około 1000$. Dystans w przybliżeniu 100 kilometrów. Posiłek i przeszklone wagony. Za szybami zmieniający się krajobraz. Trzy i pół godziny jazdy minęło dosyć szybko.

 

 

   Miasteczko u podnóża góry robi na mnie wrażenie "fabryczki turystycznej". Główna uliczka ściśle zabudowana po obu stronach restauracjami. Pamiątki na każdym kroku. Idziemy na terminal (po naszemu dworzec) autobusowy, skąd wyjedziemy za 52 sole od osoby do samego Machu. 1300 metrów różnicy wysokości autobus pokonuje w kilkanaście minut po drodze biegnącej zakosami. Niezliczona ilość ostrych zakrętów, tzw. "patelnie", czyli zakręty o 180 stopni. Trochę emocji, dla wielu "więcej niż trochę". Wreszcie docieramy do bramek wejściowych.

   

 

   Machu Picchu. Wpisane na listę tzw. nowych siedmiu cudów świata. Prawie każdemu słowo Peru kojarzy się z tą nazwą. Kamienne miasto zbudowane z granitu przez Inków w wysokich górach. Ukryte tak dobrze, że Hiszpanie nigdy go nie odkryli. Tam, gdzie to było możliwe, wykorzystywano istniejące elementy (skały) dobudowując ściany. Widzieliśmy to także nazajutrz w Ollantaytambo. Tarasy uprawne potrafiły wyżywić mieszkańców. Wykuty w kamieniu kanał dostarczający wodę działa do dziś. Z niewyjaśnionych przyczyn mieszkańcy wyprowadzili się około roku 1537. Nie wiadomo, jaką naprawdę pełniło funkcję. Mieszkało tam dziesięciokrotnie więcej kobiet niż mężczyzn, toteż niektórzy twierdzą, iż było to sanktuarium Dziewic Słońca. Inni widzą tutaj stare obserwatorium astronomiczne. Jeszcze inni miejsce spotkań z mieszkańcami kosmosu. Niestety najczęściej używanym przez przewodników słowem jest w tym miejscu "probably" (prawdopodobnie). Inkowie nie znali pisma, nie pozostawili jasnych informacji. Za to "for sure" dla peruwiańskiego rządu ta góra jest kurą znoszącą złote jajka. Koszmarnie wysokie ceny za wszystko, co ma związek z przybyciem tutaj, przy tłumach turystów odwiedzających Machu każdego roku sprawia, że jest to oczko w głowie Peru.

 

 

   Bezsprzecznie oszałamiające wrażenie robi na mnie otoczenie. Wysokie, majestatyczne góry. Myślę, że gdyby to miasto znajdowało się w innym, na przykład płaskim terenie, wiele by straciło. Nie mamy zbyt dużo czasu - bilety powrotne już dawno kupione - by usiąść w jednym miejscu i w spokoju podziwiać to, co nas otacza. Grudzień jest poza sezonem, toteż nie napierają na nas tłumy turystów, jak można poczytać w opisach. Krążymy pośród uliczek tego miasta, przemierzamy mnóstwo schodów (ktoś doliczył się ich tutaj około 1200). Próbuję wyobrazić sobie budowę - Inkowie nie znali koła, nie znali pisma. Budulec i inne towary transportowali pewnie na lamach (a może plecach niewolników)? Słońce operuje intensywnie, czasem nawet dokucza. Ja i tak cieszę się, że prognozy pogody się nie sprawdziły. Darowanemu koniowi... Obserwuję Szymka. Mieszka w Peru już trzy lata, ale tutaj jest po raz pierwszy. Wygląda na zadowolonego, choć czasem irytuje się tym co słyszy od licznych tutaj przewodników. Podobno opowiadają turystom bajki. Dla mnie to wszystko jedno. Moja wiedza archeologiczna jest na poziomie znajomości hiszpańskiego. Zero.

   Docieramy do miejsca, w którym każą nam się wpisać do specjalnego rejestru i wypisać z niego po powrocie. Jest tam coś o przyjęciu do wiadomości świadomości zagrożenia. Będziemy oglądać "Inka Bridge". Wyobraźnia podsuwa mi most z lin zawieszony nad ogromną przepaścią, poziom adrenaliny się podnosi. Okazuje się, że na wyrost. Do samego mostu (mostku) nawet nie można dojść, a ta droga...

   

 

    Zobaczyliśmy prawie wszystko. Możemy teraz pójść na szczyt Machu Picchu (miasto znajduje się na stoku tej góry) i wrócić na dół autobusem, albo zejść do pociągu piechotą. Na obie atrakcje nie wystarczy czasu, musimy wybrać. Słyszeliśmy, że góry w których jesteśmy porośnięte są normalną dżunglą, decydujemy się więc na namiastkę bycia w dżungli i spacer w dół. Szlak biegnie dosyć stromo, co chwilę przecinamy drogę, którą rankiem jechaliśmy w górę. Przyroda rzeczywiście piękna. Po jakimś czasie odzywa się kolano, które dokucza mi już od prawie miesiąca. Im niżej, tym więcej chmur. Czyli prognozy nie kłamią, tylko czasem się spóźniają. Deszcz lunie za dwie godziny, gdy będziemy już pod dachem restauracji. 

 

    Do miasteczka docieram (przynajmniej ja, Szymek jest chyba w pełni sił) nieco znużony. Obiad w restauracji i zostaje już tylko kilka minut do odjazdu.

 

       

   W pociągu mam kiepskie miejsce, nie ma gdzie wyciągnąć nóg. Za oknem ciemno, więc widoków nie pooglądam. Z ulgą witam widok dworca w Poroy. Przed stacją trafiamy na wycieczkę młodych Hiszpanek, którym brakuje dwóch osób do ich "colectivos". Wsiadamy i dzięki temu szybko ruszamy za niską cenę (taksówkarz "skroiłby" nas zdrowo ze względu na niedzielę i późną porę). Dojeżdżamy do Plaza de Armas, skąd w ciągu kilkunastu minut piechotą docieramy do naszych łóżek.