14 - 15  grudnia 2014   niedziela i poniedziałek

 

    Trzeba trochę "pomieszkać" - w końcu jestem gościem swego syna. Odpoczniemy i pozwiedzamy miasto. Rano Skype i rozmowa z domem. Potem spacer. Na początek kościół Jezuitów i przylegający do niego dziedziniec. Nie jestem pewien, czy dziedziniec jest nadal własnością zakonu. Jest piękny. Nie mam pojęcia o architekturze czy sztuce, a jednak trudno mi było opuścić to miejsce.

    Planujemy Mszę na 12:00  w katedrze. Jesteśmy na miejscu przed czasem, ale okazuje się, że Msza św. przesunięta ze względu na procesję. Taka sama jak w Puno, z tego samego powodu, ale na znacznie większą skalę. 

   

 

   Zwiedzamy (ściślej mówiąc ja, bo Szymek bywa tutaj często) katedrę.

   Kawa i przejazd autobusem miejskim do innej części miasta. Ten autobus to właściwie atrakcja, mogliśmy jechać taksówką. Naczytałem się wcześniej o tym sposobie podróżowania, chciałem spróbować. Po pierwsze nie mieściłem się w środku - za niski. Po drugie, tanio. Zapłaciliśmy 1,4 sola za dwóch. Po trzecie strasznie ciasno w środku, mnóstwo pasażerów. Po czwarte, bez znajomości języka hiszpańskiego nie pojedziemy tam, gdzie byśmy chcieli. Konduktor wykrzykuje kierunek jazdy autobusu na przystanku i stąd wiadomo, gdzie jedzie. Konduktor wykrzykuje nazwę przystanku w autobusie i wtedy wiemy, gdzie jesteśmy. Konduktor przyjmuje od pasażerów informację, na którym przystanku ma się zatrzymać - jeśli nikt nie zgłasza potrzeby a na przystanku nie ma oczekujących, autobus nie stanie. I najważniejsze: konduktor mówi tylko po hiszpańsku. Być może jeszcze w Quechua lub Aymara, jeśli to komuś pomoże.  

   Jesteśmy w dzielnicy, w której Szymek kiedyś mieszkał. Z pewnością są w Arequipie lepsze miejsca... Odwiedzamy cmentarz, na którym spoczywa dziadek Angie. Potem piechotą przed siebie. Trochę jak w Waszyngtonie czy innych miastach USA - jeszcze jesteśmy w dzielnicy, w której "strach się bać", a dwie ulice dalej inny świat. Domy, w jakich chciałbym kiedyś mieszkać, osiedla zamknięte, do których wstępu bronią ochroniarze. Dzielnica Cerro Colorado i plac "Plaza de las Americas" z prawdziwą statuą wolności. Ryneczek w Cayma z kościołem, który widzieliśmy tylko z zewnątrz. 

   Na obiad bierzemy jeden z miejscowych przysmaków, "rocoto relleno". Papryka nadziewana mięsem i czymś jeszcze. Bardzo smaczne, ale dla mnie za ostre. Z trudem, popijając dużą ilością kompotu, zjadam jedną. Drugą oddaję Szymkowi.

 

   Jedziemy do centrum. Kupuję kartki pocztowe, trochę kręcimy się po okolicy i wracamy do domu. Msza o 19:00 w kościele św. Antoniego, kilkadziesiąt metrów od mieszkania.

Jeszcze tylko zapisanie kupionych wcześniej pocztówek, trochę internetu, "elektrowstrząsy" pod prysznicem i do łóżka.

     

    Wstajemy około siódmej. Śniadanie na mieście po czym szukamy biura trystycznego, gdzie możemy kupić wycieczkę do kanionu Colca. Nie jest to trudne, bardzo szybko siedzimy za biurkiem i uzgadniamy szczegóły. Mamy do wyboru dwie opcje: jeden lub dwa dni. Kupujemy bilety  w drugim wariancie. Sto dwadzieścia soli od osoby, moim zdaniem niezbyt drogo. Zwłaszcza, że wycieczka jednodniowa kosztuje 80 soli, czyli 40 za przewodnika, dwa dodatkowe posiłki i nocleg to dobra cena. 

   Odbieramy ubrania z pralni. Jesteśmy umówieni na obiad z ekipą z Punta de Bombon. Zakończyli tam już swoją misję, teraz mieszkają w muzeum i opracowują (czyszczą, segregują, katalogują) to, co wykopali. Spotykamy się na ulicy. Karolina, Rosio, Łukasz i kolega Rosio - Arnaldo z Chile. Zupełnie nie wygląda na mieszkańca Ameryki Południowej, mógłby mieszkać właściwie wszędzie. Dostaję od niego na powitanie prezent - płyta z muzyką chilijską. Ekskluzywna restauracja. Zastanawiam się, czy dojrzałem już do zjedzenia świnki morskiej. Tak i nie. Ciekawość bierze górę nad oporami i zamawiam "cuy". Nie wiem, jak się do niej dobrać. Smakuje trochę jak królik. Królika jadłem a gryzoni nie, więc niech będzie, że królik. U Zuzi jestem przegrany - zapowiedziała, że jeśli to zrobię, nie odezwie się już do mnie. Swoją pupilkę będzie pewnie głęboko chować przed moją wizytą. Gdyby nie dodatki - bób, ziemniaki i sałatka pewnie wstałbym głodny od stołu.

   Po obiedzie rozdzielamy się - my z Szymkiem idziemy zwiedzać "białą" Arequipę, pozostali do swoich obowiązków. Dzielnica Yanahuara. Piękne palmy, uliczki. Ciekawa szopka z postaci naturalnej wielkości wykonanych ze słomy.