09 grudnia 2014   wtorek

 

    Noc w autokarze. Tym razem gorzej znosiłem podróż, wyczekiwałem jej końca. W drodze do toalety musiałem przemierzyć cały autobus. Śpiący pasażerowie a przy nich torebki, aparaty fotograficzne i inne dobra. Tylko wybierać i brać. Kilkoro z kolegów Szymka właśnie w taki sposób potraciło plecaki, aparaty. Poradniki turystyczne zwracające uwagę na tą sprawę mają rację. Wyczekiwane słońce wreszcie zaczęło się wznosić umożliwiając obserwację okolicy. Pierwszy kontakt wzrokowy z najwyżej położonym jeziorem świata. Jeszcze się na niego napatrzę.

   

 

   Granica z Boliwią. Przejście graniczne nie wygląda tak jak inne, widywane wcześniej. Bardziej jak wielki "ruski bazar", które starsi z nas pamiętają ze swoich miast. Po stronie boliwijskiej tłumy ludzi. Nie bardzo rozumiem, dlaczego nie ma takich tłumów po stronie peruwiańskiej? O ile formalności paszportowe przed linią granicy przebiegły szybko i sprawnie, po drugiej stronie strasznie długa kolejka. Wreszcie boliwijska wiza w paszporcie. Okaże się później, że nie tylko celników ona interesuje - zwykli policjanci w Boliwii też o nią pytali. Ciekawie wyglądają kantory wymiany walut po stronie boliwijskiej. Bezpośrednio na ulicy małe biurka, przy nich Indianie z kalkulatorami.

        

 

    Centrum La Paz znajduje się w dolinie, wśród wzgórz. Miasto położone jest także na zboczach tych gór, a nawet na ich zboczach przeciwnych. Od momentu gdy myślę, że już jesteśmy na miejscu, do faktycznego przybycia na dworzec mija trochę czasu.

 

   Jest 12:30, dwanaście godzin podróży za nami. Szymek był tu już kilka razy, więc nie musimy długo szukać zakwaterowania. Taksówka zawozi nas do centrum. Wymieniamy sole na boliwiany, meldujemy się w hostelu. W przeliczeniu na złotówki hostel tańszy niż ten w Cuzco przy nieporównanie lepszym standardzie. Nieopodal piękna restauracja - niby w środku "szwarc, mydło i powidło", ale jakoś tak poukładane, że bardzo przyjemnie spędza się tu czas. Nie ulegam namowom syna na zjedzenie alpaki. Może gdyby nie opowiedział mi wcześniej, że mięso tych zwierząt czasem zawiera larwy czegoś, co potem przedostaje się do mózgu i wyżera go od środka... Zamawiam mięso z lamy.

 

   Spacer po okolicy. Kupuję pierwsze pamiątki. Znany z opisów "targ czarownic" oglądam, ale nie robię tutaj zakupów. Gdyby mnie to nawet interesowało, wielu ze sprzedawanych przedmiotów nie można przewieźć przez granicę. W Limie mnóstwo suszonych płodów lub noworodków lam ląduje gdzieś (?), po odebraniu ich turystom przez celników. Podobno kupowane tutaj przedmioty i tak mają wartość głównie "turystyczną". Szamani, których nie brakuje po obu stronach tej granicy, zdobywają u innych źródeł przedmioty potrzebne do swoich czarów.    

   

 

   Piwo w meksykańskiej restauracji i dla mnie to już zakończenie dnia. Szymek jeszcze idzie "w miasto", ja do łóżka z tabletem (w hostelu mają dobre WiFi).