11 grudnia 2014   czwartek

 

    "Zemsta Montezumy" - nad ranem obudziła mnie nieodparta potrzeba. W łazience z przerażeniem stwierdziłem, że chyba została naruszona zasada zachowania masy - przecież ja nawet nie ważę tyle ile to, co tutaj widzę. Po dłuższej chwili wracam do łóżka, ale w połowie drogi w tył zwrot i powtórka. I jeszcze kilka razy. Włączam tablet. Na hasło "biegunka w Peru" Google wyświetla zatrważające nagłówki. "Przeżyłem Wietnam, poległem w Peru". "Po dwóch tygodniach walki poddałam się i wylądowałam w szpitalu". Szymon przypomina sobie, że podobne objawy miała jedna ze studentek gdy zapadła na czerwonkę. Pięknie. Plan na dziś to zwolnienie hotelowego pokoju o dziesiątej i wyjazd do Copacabany. Co robić? Na śniadanie piję tylko herbatę z podwójnej porcji koki, bez cukru. Połykam dwie tabletki czegoś, co w apteczce mam na taką ewentualność. Szymek stwierdza, że polskie medykamenty nie mają szans z tutejszą florą bakteryjną. Wychodzi i niedługo wraca z lekarstwem. Gdzie on znalazł aptekę o tej porze? Rozważamy różne warianty. Najbardziej rozsądny wydaje się być ten, zakładający przedłużenie pobytu w La Paz o jeden dzień i w razie potrzeby wizyta u lekarza po południu. Za oknem deszcz i zachmurzenie całkowite, prognozy dla Copacabany: deszcz przez kilka następnych dni. Kiedy po dwóch, trzech  godzinach sytuacja z poranka nie powtarza się, budzi się nadzieja. Uzyskujemy na recepcji zgodę na przedłużenie pobytu o jedną godzinę. Ryzykujemy: taxi na terminal colectivos. Na miejscu ktoś otwiera drzwi naszej taksówki - Copacabana? Kierowca busika, któremu brakuje dwóch pasażerów do kompletu, żeby wyruszyć. Z jednej strony super, nie trzeba czekać. Z drugiej, miałem nadzieję na "banio" (łazienkę) przed wyjazdem. Trudno, w razie "W" współpasażerowie sami zadbają o to, żeby kierowca się zatrzymał. Całą drogę siedziałem jak na szpilkach, chyba nigdy droga tak mi się nie dłużyła. Przed samą Copacabaną musimy opuścić busa. Przeprawa przez jezioro Titicaca. Samochód na małym promie, pasażerowie w łodzi.

 

    Miasteczko wita nas słoneczną pogodą. Po raz kolejny (nie ostatni) prognozy się spóźniają - deszcz będzie jutro wieczorem. Na miejscu myślę tylko o banio. Najbliższy hostel i niespodzianka - nie było potrzeby. Dopiero teraz widzę, że jakość tego hostelu... Bardzo niska cena, ale lepszy byłby namiot. Zmieniamy locum na takie, które Szymek zna z poprzednich pobytów tutaj. Rzeczywiście, niczego tu nie brakuje. Czysto, tanio, w cenie śniadanie.

    Sanktuarium "Virgen de Copacabana", Dziewicy z Copacabany, Matki Bożej Gromnicznej. Najsławniejsze katolickie sanktuarium w całych Andach. Przybywają tu pielgrzymki z całego Altiplano. Mieszkamy kilkadziesięt metrów obok, przy tej samej uliczce. Spodziewałem się tłumów ludzi jak w Częstochowie, tymczasem były takie momenty, w których przebywałem w katedrze sam. Tłumnie jest tutaj w czasie świąt, szczególnie 2 lutego. Przed katedrą stragany z dewocjonaliami.

    Zwiedzania nie ma za dużo. Całe miasteczko to katedra, główny plac (o dziwo nie nazywa się Plaza de Armas, tylko "Plac 2 lutego") i kilka uliczek wokół. Jest też piękna plaża oraz wzgórze z Drogą Krzyżową. Na tą ostatnią brakło niestety czasu, może w przyszości... Ciekawostką jest cypelek obok plaży. Miejsce to jest siedzibą boliwijskiej... Marynarki Wojennej (Boliwia nie ma dostępu do morza).

 

Pokręciliśmy się po okolicy, zjedliśmy obiad. Ja dietetyczny, zupa z lebiody (?) która ma być łagodna dla żołądka. Zakupy na straganach z pamiątkami, potem relaks na plaży. Żałuję, że odłożyliśmy "na jutro" wypożyczenie kajaka - nie udało się tego zrobić i nie popływałem kajakiem po najwyżej położonym jeziorze świata.

    Dzień zakończył się znacznie lepiej, niż się obawiałem. Rewelacje mogły mieć związek z dużą ilością owoców, które zjadłem w La Paz poprzedniego dnia, niektóre pierwszy raz w życiu. Głodny, ale dziś świadomie zrezygnowałem z kolacji.