05 grudnia 2014   piątek

 

     Koguty o czwartej nad ranem. Dwie godziny później pozostali mieszkańcy zaczęli się zbierać do życia, by po mniej więcej dwóch kwadransach wyruszyć w drogę. Najpierw śniadanie na ulicy - coś, co w smaku przypomina gorący kisiel z płatkami owsianymi. Podobno bardzo pożywne, dające energię do pracy. Na "pace" Nissana, zabierając po drodze peruwiańskiego pracownika, docieramy na skraj pustyni Atacama.

   

 

   Tutaj profesor, Rosio, Karolina i Łukasz prowadzą swoje wykopy. Raz w życiu - podczas ubiegłorocznego spływu Huczwą i Bugiem - miałem możliwość oglądać z bliska stanowisko archeologiczne. Było to we wschodniej Polsce. Archeologię w Peru znałem tylko z opowiadań i zdjęć Szymona. Muszę powiedzieć, że pobyt na skraju Atacama i Punta de Bombon był dla mnie doświadczeniem niezwykłym. Podziwiałem pracę tych młodych ludzi - nie było tam niczego na "odczep się", widać było pasję i zaangażowanie. Staranne, nieomal pieszczotliwe odgrzebywanie z ziemi tego, co znajdowali, manewrowanie małymi łopatkami i pędzelkami. Wcześniej, odpowiednio przeszkolony Peruwiańczyk nie będący archeologiem, odkrywał łopatą wierzchnie warstwy ziemi (piasku), a dokopawszy się do kolejnego grobu resztę zostawiał fachowcom. Miałem niepowtarzalną okazję "wzięcia udziału" w pracach wykopaliskowych - razem z synem trzymałem siatkę, którą przesiewaliśmy ziemię wydobytą z grobu celem wyłuskania małych przedmiotów. Nie słyszałem, żeby jakieś biuro turystyczne organizujące wycieczki do Peru oferowało takie atrakcje...

 

 

             

     Kilkaset metrów od wykopów współczesny, indiański cmentarz. Wygląda trochę inaczej niż te, które widywałem przed przyjazdem do Peru.

 

   

    Profesor podwiózł nas na plażę. Pierwszy raz miałem okazję widzieć kraby w ich naturalnym środowisku i w takiej ilości naraz.

 

    Jeszcze tylko pożegnalny drink i droga na przystanek.

       

 

    Próbka tego, o czym wcześniej czytałem na temat Ameryki Łacińskiej. Wczoraj kupiliśmy tu bilety autobusowe na godzinę 12:00. Dziś "wyciągaliśmy dobrze nogi", żeby się nie spóźnić. W samo południe przystanek pusty. Po kilku minutach pytamy kręcącą się po okolicy staruszkę o autobus. Nic nie wie, córka obsługująca przystanek jest na festynie. Ma telefon z sobą? Nie. Czekamy. Kilkanaście minut, pół godziny, godzinę. Pojedziemy dzisiaj , czy nie (a musimy, bo po południu mamy autobus do Cuzco). Wreszcie zjawia się dziewczyna. Autobus utknął przed kolejnym pochodem, powinien niedługo przyjechać. Przyjechał. Co ciekawe, ze względu na spóźnienie nie miał zamiaru zajeżdżać na przystanek (!) - nie było mu po drodze. Dziewczyna łapie go gdzieś na sąsiedniej uliczce i przytrzymuje do naszego nadejścia.

 

    Trochę emocji związanych z zakrętami przed wjazdem do Arequipy i jesteśmy w domu. Nie będzie nas tu przez następny tydzień. Okazuje się, że zgubiłem jedną z kart. Na szczęście nie tą główną kredytową, ale bankomatową do "rezerwowego" konta utworzonego na wypadek... Zastrzegam tą kartę (internet to dobry wynalazek). Odbiór czystych ubrań z pralni i czasu wystarcza tylko na szybkie pakowanie się i przejazd na terminal autobusowy. Drugi raz podczas tej wyprawy linie Cruz del Sur - całonocna jazda, więc odrobina luksusu wskazana a nawet konieczna, żeby być na nogach cały następny dzień.