12 grudnia 2014   piątek

 

    Śniadanie w hostelu zjadam całe. Po normalnie przespanej nocy zapominam o wczorajszych przygodach. W recepcji kupujemy wycieczkę na Wyspę Słońca oraz płacimy za drugą dobę w hostelu. Zrobiliśmy sobie wczoraj pewną furtkę: gdyby zapowiadany deszcz przyszedł rano, nie byłoby sensu płynąć na wyspę i wtedy wrócilibyśmy do Arequipy. Jesteśmy poza sezonem, więc właściciele hoteliku zgadzają się na takie brewerie. Ale w końcu, jak powiedział Szymek, "jestem gwarantem pogody", toteż dzień wita nas pięknym słońcem.

    W porcie łatwo odnajdujemy właściwą łódź. Nie było trudno, wypływały tylko dwie. Ładujemy się na odkrytą platformę. Młodzi ludzie (oprócz jednej pary wyglądającej na starszych niż ja), głównie z Europy. Strasznie dużo mówią zachwycając się wszystkim, co słyszą. Czasem można się uśmiechnąć słuchając ich.  " Jadłam sałatkę w tej restauracji..". "Poważnie? To cudowne!". "Policjant zażądał mojego paszportu...". "Nie może być, to ekscytujące!". "Przeszliśmy w końcu przez ten most". "O mój Boże!". Aparaty fotograficzne, telefony komórkowe a nawet tablet są w ciągłym użyciu. Do wyspy płyniemy około półtorej godziny. Kapitan - właściciel łodzi tłumaczy nam zasady. Wysadzi nas na jednym końcu wyspy i poczeka na drugim, do którego musimy dotrzeć piechotą. 

 

      Na "dzień dobry" niespodzaianka dla wielu turystów. Przy drodze, którą zaraz pójdziemy, siedzi staruszek z plikiem biletów. Dwadzieścia boliwianów, albo nie przejdziesz. Szymek już na łodzi komentował ten zwyczaj znany mu z poprzednich przyjazdów. Uważał, że jest to bezprawne zciąganie haraczu, dyskutował ze wszystkimi "poborcami" (a było ich kilku, przy każdej wiosce a nawet przy drodze obok wioski - koszt przejścia przez wyspę był porównywalny z ceną przepłynięcia tu łodzią). Zwłaszcza, że nikt z tych ludzi nie umiał wytłumaczyć dlaczego, jakim prawem. Szerokie uśmiechy i "tak trzeba". W końcu trafił na kogoś, kto objaśnił, że cała wyspa uzyskała status skansenu i przypływając tutaj płaci się jak za wejście do muzeum.

 

   Droga przez wyspę to wrażenia, jakich się nie zapomina. Przepiękne, urzekające widoki.

    Jesteśmy na wysokości powyżej 3500 metrów, więc podejścia pod górę trochę się odczuwa - mało tlenu. Na szlaku spotykamy dwóch młodych Polaków z Krakowa. Płynęli w tej drugiej łodzi. Nie wykazują zainteresowania dłuższą rozmową, zobaczymy się jeszcze raz na dole. Odpoczywając przy maleńkim sklepiku obserwuję ciekawą scenkę. Przy ścianie tego sklepu ktoś zostawił pustą butelkę po coli. Pomyślałem coś o kulturze turystów i że sprzedawca będzie musiał sprzątnąć po swoich klientach. Po chwili nadeszła para "starszych" ludzi, o których już wspomniałem. Kobieta jakoś nie budziła mojej sympatii, tym razem jednak mi zaimponowała. Bez słowa schyliła się, zgniotła butelkę i schowała ją do swojego plecaka. Posprzątała!

   Spacerowaliśmy spokojnym tempem, na miejscu byliśmy prawie godzinę  za wcześnie. Odpoczynek na plaży i rejs powrotny.

 

    Już od wejścia na łodź na niebie pojawiało się coraz więcej chmur. Słońce operowało bardzo mocno, można powiedzieć "przedburzowo". Nie miałem czapki i kilka dni później tego żałowałem.

 

    Około siedemnastej, kiedy wstępuję do katedry chmury zasłaniają połowę nieba. Pół godziny później, gdy wychodzę...

   Grad nie trwa zbyt długo ale wystarczy, by w całym mieście brakło prądu. Kolację (pstrąga) jemy w restauracji przy świecach. Przypomina mi się stan instalacji eklektrycznych jakie tu widywałem (zrobiłem jej nawet zdjęcie). Chciałoby się powiedzieć: "a nie mówiłem"? W drodze do hostelu kupujemy bilety autobusowe na jutro.