02 grudnia 2014   wtorek   

 

   Niezamierzona pobudka około trzeciej nad ranem. Mój organizm jest jeszcze w Europie. Wiercę się w łóżku, czytam przywiezione gazety żeby nie budzić Szymka. Chyba jednak trochę drzemię, bo robi się szósta. Zbieram się i idę zobaczyć najbliższą okolicę. Na "naszej" ulicy widzę zakonnika, prawdopodobnie z franciszkańskiego klasztoru. Korci mnie, żeby go obejrzeć z przodu - wczoraj dowiedziałem się, że kiedyś miejscowy Indianin nie miał szans zostania zakonnikiem. Ciekaw jestem, jak to wygląda dzisiaj. Naprzeciw hotelu  na witrynie małego sklepiku wielki świński łeb. Jesteś głodny? Sprzedawczyni odkroi kawałek i masz śniadanie zanim dotrzesz do pracy. Ruch w interesie chyba spory, bo kiedy wracam po pół godzinie, świnia sporo straciła na swoim wizerunku.

 

    Na ulicach duży ruch. Sprzątacze w swoich uniformach i maseczkach na ustach, czyściciele butów (w Polsce pamiętam ich jak przez mgłę, dla naszych dzieci to zupełna nowość). Łamię pierwszy zakaz internetowych poradników i kupuję sok wyciskany bezpośrednio z pomarańczy w budce na ulicy. Bardzo smaczny sok. Płacę jak większość gringo w pierwszym dniu: po prostu otwieram portfel a sprzedawczyni wyjmuje z niego odpowiednią monetę. Co chwila zajeżdża autobus komunikacji miejskiej. Każdy nieprawdopodobnie zatłoczony, w drzwiach konduktor - naganiacz głośno anonsujący kierunek jazdy. Tylko od niego można się dowiedzieć, gdzie dany autobus zmierza. Bez znajomości hiszpańskiego nie mamy wielkich szans na dotarcie tam, gdzie chcemy.

       W hotelu, kiedy wracam z łazienki Szymek pyta: słyszałeś? Co takiego, tą ciężarówkę? Tutaj nie jeżdżą ciężarówki... Podobno jeśli zbyt długo (tygodnie) nie ma lekkich wstrząsów, mieszkańcy robią się nerwowi i niespokojni. Może to oznaczać zbliżanie się większego trzęsienia ziemi.

Śniadanie w restauracyjce obok hotelu i plan dnia. Po południu wyjeżdżamy do Arequipy, nie zostało dużo czasu na zwiedzanie.

 

     Muzeum Archeologiczne w Limie. Jak mogło być inaczej? Szymek w swoim żywiole. Dla mnie za dużo informacji naraz. Widzisz, kultura Wari charakteryzowała się takimi właśnie zdobieniami. W Moche ich nie było. Poznajesz ten kształt dzbanka? Tylko w Tiwanaco były takie. Jasne, że poznaję :-). Z kultur Ameryki Południowej słyszałem coś o Nazca i oczywiście Inka. Dziś usłyszałem znacznie więcej, ale prawdopodobnie zapamiętam tylko Nazca i Inków... A może jednak? Muszę powiedzieć, że oglądałem i słuchałem z dużym zainteresowaniem. Gdyby to była elektronika, pewnie w pamięci zostałoby znacznie więcej. 

 

 

        W niedalekim sąsiedztwie muzeum odnajdujemy włoską restaurację, w której kiedyś Szymon i Daisy...  Lasagne i zimna lemoniada dodają energii do dalszego zwiedzania, niestety czas się kurczy. Za dwie godziny musimy być na terminalu autobusowym, wcześniej jeszcze zabrać bagaże z hotelu. Miraflores, "park miłości", most samobójców, fontanna - co z tego wybrać? Decydujemy, że Miraflores, choćby zza szyb taksówki. Kierowca podwozi nas na plażę, czeka kilkanaście minut a potem krążymy dłuższą chwilę po dzielnicy, której nazwa musi się znaleźć w każdym przewodniku o Peru. "Urokliwe, magiczne, klimatyczne" Miraflores. Czy ja wiem? Może krążymy po niewłaściwych uliczkach, ale nie zapiera mi tchu w piersiach.   

      Emocje tego dnia jeszcze przed nami. Odbierając plecaki z hotelu i ładując je do bagażnika taksówki z obawą myślę o szansach na terminowe przybycie do autobusu. W trakcie jazdy, uliczny korek (godziny szczytu) potęgują te obawy. Kiedy dziesięć minut przed odjazdem my wciąż jeszcze przebijamy się przez uliczki jestem prawie pewien, że będziemy musieli pojechać następnym kursem. Trasa Lima - Arequipa jest bardzo popularna, szanse na wyjazd tego samego dnia są spore. Wpadamy na terminal. Szymek do kasy zamienić bilet elektroniczny na papierowy, ja do odprawy bagażowej. Kolejka do naszego autobusu już bardzo krótka, większość pasażerów po drugiej stronie. Kombinuję, że jeśli zdążę nadać bagaż, będą musieli zaczekać i na nas. Niestety na rzucone krótko przez bagażowego "ticket" bezradnie rozkładam ręce (Szymon wciąż w kolejce po ten ticket). Plecak ląduje bezceremonialnie na podłodze. Na szczęście jest nas kilkoro do kolejki z bagażami, Szymek wraca, sytuacja się normuje. Wsiadamy jako jedni z ostatnich. W środku sporo turystów, wyglądają na Amerykanów. Będziemy mieć religijną wycieczkę.  Co mój syn ma na myśli? Sam zobaczysz, a właściwie usłyszysz. Co chwilę będzie: "oh My God!, oh My God!".

Cruz del Sur - linie polecane przez przewodniki, podobno najlepsze w Peru.

 

   Kierowcy na długich trasach zmieniają się, większa szansa że nie zasną. Stewardessy, posiłki, wygodne, rozkładane prawie do pozycji leżącej siedzenia. Czeka nas planowe piętnaście a w praktyce siedemnaście godzin jazdy, dlatego takie drobiazgi mają znaczenie. Mamy miejsca na piętrze, bezpośrednio przed szybą. Ale będą widoki, oh My God!... Niestety podchodzi stewardessa i "dla bezpieczeństwa naszych drogich pasażerów" zasłania przednią szybę kotarą. Bo gdyby tak kamień, wtedy nasze głowy... Po jej odejściu ryzykuję i odsłaniam kotarę (w przewodnikach ten rodzaj niebezpieczeństwa nie był wymieniany w pierwszej dziesiątce). Obok nas usiadły dwie dziewczyny. Bezstresowość ich wychowania od pierwszych chwil nie podlega dyskusji. Mam nadzieję, że nogami które wywaliły przed siebie nie będą zbytnio manewrować i moja szczęka nie ucierpi. Po godzinie uciszają się wreszcie i pogrążają w świecie pomiędzy swoimi słuchawkami.  Widoki za oknem zmieniają się. Czasem monotonne, nużące, czasem zachwycające. Nad ranem autokar balansuje na zakrętach. Opuściliśmy strefę wybrzeża, teraz musimy pokonać łańcuch stosunkowo niewysokich gór żeby dotrzeć do wyższych, w których leży Arequipa. Ostatni etap to pustkowia z górami na horyzoncie, potem już głównie jazda w dół. Zakręty, trochę jak duża pętla bieszczadzka, tylko w większej skali. Powstrzymuję wyobraźnię, która próbuje podpowiadać co by się stało, gdyby z jakiegoś powodu autobus zjechał metr czy dwa na prawo... Mnóstwo kapliczek przy drodze. Mają takie samo znaczenie, jak u nas krzyże.

 

 

     Kiedy docieramy do przedmieść Arequipy, słyszę od swojego syna: nareszcie w domu!  Dziwnie to brzmi.