16 grudnia 2014   wtorek

 

    Dziś musimy wstać wyjątkowo wcześnie - 02:00. Kondory, które jedziemy oglądać, podrywają się do lotu razem z pierwszymi ciepłymi prądami powietrza. Dzieje się to około godziny ósmej, a musimy dojechać na miejsce i po drodze zjeść śniadanie. Obszczekiwani przez uliczne psy docieramy na Plaza de Armas przed trzecią. Po chwili zjawia się dziewczyna z kijkami trekkingowymi, które "wynająłem" wczoraj w biurze turystycznym. Potem zajeżdża bus. Ruszamy - czyżbyśmy byli sami? Po drodze zatrzymujemy się jednak kilka razy i zbieramy komplet - około dwudziestu osób. Jedziemy do Chivay. Przejedziemy przez najwyżej położony w mojej podróży punkt - prawie 5000 m  - przewodnik uprzedza o możliwości wystąpienia objawów "soroche", choroby wysokościowej. Mnie to na szczęście omija. Fotografujemy widoczny w oddali dymiący wulkan. W Chivay bramka opłat za wjazd do kanionu, zaraz potem śniadanie w miejscowej restauracji. Naprzeciw warsztacik kolegi po fachu.

   

 

      "Cruz del Condor" stanowisko obserwacji kondorów. Kilkanaście osób już tutaj jest, inne wycieczki nas wyprzedziły. Niestety z możliwością obserwacji tych ptaków z bliska jest coraz trudniej. Ktoś pisał, że stosunkowo niedawno było ich w tej okolicy około 200, teraz mniej niż 50. Przekonujemy się o tym "na własnej skórze" - kilka osobników, z bardzo daleka, równie dobrze mogłyby być wronami. Nie jestem bardzo rozczarowany, choć trochę zazdroszczę tym, którzy mogli obserwować te piękne ptaki "na wyciągnięcie ręki". Widoki na okolicę rekompensują brak głównej atrakcji tego miejsca. Ciekawy ptak z tego kondora. Padlinożerca, nie potrafi latać jak inne ruszając skrzydłami. Lata jak szybowce, wykorzystując prądy wznoszące powietrza. Bywa, że nie zdąży się "zabrać na termikę" i musi pozostać na ziemi do następnego dnia. Wzór wierności - para kondorów pozostaje w jedności do końca życia. Przewodnik opowiadał, że czasem po śmierci towarzysza drugi kondor wznosi się wysoko, po czym zwija skrzydła...  Dzisiaj los spłatał nam figla - przyjechaliśmy zobaczyć największego ptaka, a zobaczyliśmy z bliska kolibra. Brak refleksu nie pozwolił tego uwiecznić na fotografii. Po kilkunastu minutach jedziemy na inne stanowisko obserwacyjne, ale efekt taki sam.

 

    Teraz część grupy (w tym my) pojedzie na miejsce, z którego będzie schodzić na dno kanionu, pozostali zrealizują dalszą część wycieczki. Ta część będzie naszym udziałem jutro. Ciekaw byłem, ile osób wykupiło dwudniowy wariant: połowa, więcej? Z busa wysiada nas... czworo. W tym jedna przewodniczka! Oprócz mnie i Szymka tylko Japonka Yuka. Dla trzyosobowej grupy dostajemy przewodniczkę. Vania ma 21 lat, skończyła turystykę w Arequipie i będzie się nami opiekować przez dwa dni. Ponieważ Szymon był tu już kilka razy, możemy sobie z Yuką myśleć, że każde z nas ma swojego przewodnika. Wyruszamy.

 

   Bajka. Droga biegnie zakosami, toteż nie jest bardzo stromo. To co z daleka wydaje się wyglądać groźnie (wąska ścieżka nad przepaściami), w praktyce takie nie jest. Przy różnicy wzniesień około 1300 metrów cała droga ma 17 kilometrów. Już w nocy zauważyłem, że kolano dokuczające mi od miesiąca dziś nie boli. Piękna, słoneczna pogoda. Widoki, których nie podejmuję się opisać - "brak warsztatu". Docieramy w takiej sielance do dna kanionu, do samej rzeki. Przekroczymy Colcę po moście i pójdziemy przeciwległym zboczem. Trochę w górę, potem równolegle do stoku by w końcu zejść ponownie na dno, przekroczyć rzekę jeszcze raz i przenocować. Niedaleko za mostem, w małej wiosce zjadamy obiad. Teraz nastąpi owo "trochę w górę". Do schroniska, w którym niektóre, trzydniowe wycieczki robią pierwszy nocleg. Dziwię się, po co? Jest wczesne popołudnie, do celu kilka kilometrów... Zaraz przestanę się dziwić. Do pokonania wzniesienie porównywalne z Górą Parkową w Krynicy. Pestka. Prawie wbiegam na szlak. Tego "biegu" jest jakieś dwadzieścia kroków. Co się dzieje? Zaraz się chyba uduszę. Wciągam powietrze całą piersią, ale tego "powietrza w powietrzu" jak na lekarstwo. Już mi się nie spieszy. Dziewczyny, którym ciągle deptałem po piętach (na początku wycieczki, widząc moje długie nogi poprosiły, żebym szedł za nimi aby nie narzucać zbyt szybkiego tempa) jakoś tak coraz dalej w przedzie. Każdy krok to wysiłek. Co kilka sekund zawisam na kijkach próbując złapać powietrze. Jakaś strategia? Zakręty są co dwadzieścia, trzydzieści kroków. Może na każdym zakręcie odpoczynek, tyle przecież przejdę jednym ciągiem. Jednak nie przejdę. To piękne słońce już nie jest takie przyjemne i piękne, choć przecież to samo co kilkanaście minut wcześniej. Biedny Szymek próbuje pomóc, deklaruje niesienie mojego plecaka. Czy lądują tu śmigłowce? Szkoda. Woda już nie obciąża mojego plecaka, nie obciąża nawet pęcherza. Najpierw jest na mojej koszulce by zaraz odparować i zrobić miejsce następnej porcji. Ostatni odcinek przed końcem udręki to schody do schroniska. Kilkanaście, może dwadzieścia kilka stopni. Na górze siedzą turyści. Niech zobaczą wyprostowanego Polaka dumnie wkraczającego do restauracji. W takim razie minutka odpoczynku. Niech będzie, dwie. Pięć i już wstaję. Jestem na miejscu. Wody! Po kilku minutach już mogę coś widzieć. Niestety pierwszy widok trochę dziwny. Coś zwisa ze sznurka jak do bielizny. Łażą po tym muchy większe niż nasze pszczoły.  Pytam kogoś, co to takiego. "Zostań na noc, a będzie to twoja kolacja".  Nareszcie mogę oddychać normalnie. Szymek obiecuje, że teraz to już tylko po prostym albo w dół. Życie znów jest piękne. Mijamy małe wioski. Sprawiają wrażenie wymarłych. Mały, kolonialny kościółek do którego ksiądz dociera raz na jakiś czas. Kwitnąca agawa uświadamia mi, że nigdy nie próbowałem tekili, którą się z niej wytwarza. Po jakimś czasie widzimy z góry miejsce naszego noclegu. Niebieski owal słusznie kojarzy mi się z basenem kąpielowym. Widzimy też zygzaki drogi, którą jutro rozpoczniemy powrót.

 

    Vania (przewodniczka) pyta, czy na jutro zamówić dla mnie muła. Za siedemdziesiąt soli można wyjechać na grzbiecie minikonia na samą górę. Dziecko drogie, jeśli nie będzie innego wyjścia, to może po moje zwłoki... Zwłaszcza, że znów jestem w doskonałej formie. Około siedemnastej jesteśmy na miejscu. Egzotyczny hotel - ściany i dach z bambusa. Prysznic z zimną wodą. Jak ciepła może się wydawać tzw. "zimna woda z kranu"! Na 19:30 Vania zapowiada kolację. W restauracyjce jesteśmy wcześniej, kupujemy piwo. Turystka z Niemiec zagaduje nas po angielsku. Okazuje się, że jest nauczycielką języka hiszpańskiego, więc po hiszpańsku kontynuuje rozmowę z Szymkiem. W pewnym momencie przechodzą na język niemiecki. Yuka przysłuchując się temu mówi: "you must be proud of yours son". Yes, I am. Już nie dodaję, że nasz pierworodny włada jeszcze włoskim, portugalskim a uczy się francuskiego i quechua. Przy kolacji poskramiam wyobraźnię i zjadam wszystko, co podano. Do łóżka.

 

 

 

17 grudnia 2014   środa

 

    Yuka w ramach dodatkowej atrakcji zamawia dla siebie muła. Wyjedzie około szóstej rano. Na górze musimy być o ósmej, normalnie przewidziano na wejście trzy godziny. Na wszelki wypadek dokładam sobie jeszcze pół godziny i umawiamy się z Vanią na 04:30. Normalny sen (wczoraj wstaliśmy o drugiej w nocy), brak słońca i dobre samopoczucie sprawia, że nie przewiduję większych problemów. Gdyby jednak, to zazwyczaj Indianie prowadzący muły z turystami mają jakiegoś luźnego... Wyruszamy przy latarkach, ale szybko przestają być potrzebne. Wejście jest strome - wczorajsza trasa rozłożona na cały dzień dziś musi być pokonana w trzy godziny. Pierwsza połowa mija nawet nie wiem kiedy. Potem jest trudniej, ale bez porównania z wczorajszym dniem. Ot po prostu górska wycieczka, jak u nas Pieniny czy Tatry. Wyprzedzają nas młodzi Włosi, potem "na przemian" wyprzedzamy się z grupą Francuzów. Na szczycie jesteśmy kilka minut po siódmej, pół godziny przed normalnym czasem.

 

    Około ósmej docierają muły, wśród nich Yuka i poznana wczoraj Niemka. Drogą na skróty, przez pole kukurydzy Vania prowadzi nas do miejscowości Cobanaconde. Tutaj zjemy śniadanie w towarzystwie pary Anglików - emerytowanego lekarza patologa i jego żony. Przy fontannie "pod kondorem" czekamy na busa, którym dojeżdżamy na wczorajszy punkt obserwacyjny kondorów. Niestety obserwacja wygląda podobnie jak wczoraj. Niektórzy turyści wyrażają swoje niezadowolenie - wstawali o drugiej w nocy właśnie po to, żeby zobaczyć kondory. Przewodnik rzuca propozycję (po hiszpańsku, więc mało kto rozumie), żeby zepchnąć ochotnika ze skały a kondory na pewno się zlecą. Jedziemy do Chivay. Dostałem miejsce w pierwszym rzędzie. Wczorajszy przewodnik dzisiaj jest kierowcą. Obserwuję go i mam wątpliwości co do jego umiejętności. Kurczowe trzymanie kierownicy i manewrowanie nią jak na kursie jazdy, nieporadne zmienianie biegów. Cały czas jedzie lewą stroną drogi. Po jakimś czasie, na niewielkim podjeździe autobus staje. Manewry lewarkiem  biegów nie przynoszą rezultatów, samochód nie chce ruszyć. Wtedy z fotela obok mnie wstaje śpiący do tej pory chłopak i siada za kierownicą. Kilkanaście kilometrów, po drodze nad przepaściami i urwiskami amator wiózł dwudziestu turystów!  

    Zatrzymujemy się kilka razy na punktach widokowych. Warto. Kanion ma 120 kilometrów długości, widzimy niewielką jego część.

 

    W miejscowości Maca możemy zwiedzić mały kościółek pod wezwaniem Św. Anny oraz zrobić sobie zdjęcie z lamą lub alpaką. Gdybyś nie zapłacił, lama pewnie Cię nie opluje, ale właścicielka, kto wie...

 

    Chivay - podział wycieczki na dwie grupy. Jedna wybiera kąpiel w gorących źródłach, druga ma czas wolny. Jesteśmy w tej drugiej, spacerujemy po okolicy a gorące źródła widzimy z góry.  W czasie obiadu mam wrażenie, że widziałem już gdzieś reklamę wiszącą na ścianie. Widziałem. W tym samym lokalu - Szymek przypomina, że jedliśmy tu wczoraj śniadanie. Warsztacik elektronika naprzeciwko rozwiewa moje wątpliwości. W autobusie, młoda Amerykanka (studentka) z Północnej Karoliny pyta, gdzie dokładnie znajduje się ta Polska? Na wysokości 4910 metrów punkt widokowy Patapampa. Rozległe widoki, w oddali kilka wulkanów. Mnóstwo kamieni układanych jedne na drugich. Indiański zwyczaj składania ofiary Matce Ziemi (Pachamama), przejęty teraz przez turystów. Zjazd do Arequipy znów pełen emocji. Zwłaszcza, że widzę jak kierowca, aby nie zasnąć, pakuje do ust wielkie ilości koki. Przed szybą zwisają święte obrazki. Raz na jakiś czas kierowca przemiata ręką owe obrazki po czym żegna się. Większość pasażerów śpi. Pozazdrościć. 

Przed samym miastem ogromny korek, ale jakoś docieramy do centrum. Pożegnanie z naszymi towarzyszkami podróży, wspólne zdjęcie.