19-21 grudnia 2014   piątek - niedziela

 

     O piątej rano wychodzimy z łóżek. Toaleta, śniadanie. Ciężka walizka musi jakoś dotrzeć na swoich malutkich kółeczkach do sąsiedniej ulicy. Taksówki są tu niezawodne - kilkanaście sekund oczekiwania i jesteśmy w drodze na lotnisko. O tej porze nie ma korków, docieramy szybciej, niż potrzebowaliśmy.

 

    Prawie pusty terminal. Podziwiam wiszący u sufitu "wiertalot". Przed laty, gdy w Łososinie uczyłem się wozić na motolotni, w hangarze stało coś takiego. Podobne bardzo trudno się to pilotuje. Szopka i zamknięty o tej porze bar - oto cały terminal lotniska w Białym Mieście. Wezwanie do odprawy. Pożegnanie z Szymkiem. Gula, która nie wiedzieć czemu nagle wyrosła w gardle,  nie pozwala na konwersację. Zresztą mężczyźni nie płaczą, więc po chwili zdejmuję  buty, pasek, wkładam je do kuwety i trzymając spodnie w garści przechodzę przez stanowisko kontroli bezpieczeństwa. Półtorej godziny lotu, może kilka minut dłużej i  jestem w Limie. Na lotnisku mglisto i parno - a niby jak ma być w Limie?

 

 

    Do odlotu mam prawie dwanaście godzin, do odprawy osiem. Za mało, żeby z walizką i plecakiem ruszyć w miasto, za dużo, żeby czekać. Ale czekam. Plączę się po całym lotnisku, co kilka godzin zmieniam restaurację. Ciekawostka - mój tablet loguje się w pewnej chwili do zabezpieczonej sieci, choć nie wprowadzałem żadnego hasła. Okazuje się, że "Starbuck" ma identyczne parametry logowania jak ten w Cuzco. W kolejce do odprawy psy obwąchują nasze bagaże. Wyobraźnia pracuje - dlaczego jestem spięty? Co mogą wywąchać w moim?  Po odprawie zostawiam resztki Soli w sklepie wolnocłowym i barze.  Airbus startuje planowo. Po dwunastu godzinach lotu zasłonięte okienka powodują, że nie mamy świadomości, iż na zewnątrz jest już południe - na naszych zegarkach szósta rano. Madryt. Samolot do Warszawy o siódmej rano. Następnego dnia. Siedemnastu godzin chyba nie przetrzymam na lotnisku. W informacji kobieta oferuje hotel z transportem w obie strony. Pięćdziesiąt Euro to nie to samo, co trzydzieści Soli, ale zgadzam się. Hotelik bardzo przytulny, ja zmęczony i głodny. 

 

 

    Jutro niedziela, w domu będę późno, mała szansa na Mszę. Chcę to załatwić dziś wieczorem. Trochę czasu zajmuje mi znalezienie kościoła, ale się udaje. Malutki kościółek, co ciekawe wypełniony ludźmi. Inna sprawa, że byłem tam najmłodszy, a swoje lata już mam... Udało mi się też kupić kolację. Udało się, bo wcale nie było to takie łatwe. Sklepy pozamykane, w jakimś barze zaspokoiłem głód. Sen krótki, ale mocny. O czwartej rano na lotnisko. Tutaj już "sami swoi" - mnóstwo Polaków wyjeżdżających na Święta. Sporo całych rodzin z dziećmi. W Warszawie najpierw kolejka do centrum, potem tramwaj, metro i stanowisko "Polskiego Busa". Nieźle marznę na przystanku, autobus do Krakowa opóźniony. Jeszcze ostatni etap "Voyagerem" do Nowego Sącza, a potem Peugeot do Biczyc. Koniec podróży.